Bullet – Storm of
Blades
2014, Nuclear Blast
Szwedzkie młode kapele metalowe należą do tych najbardziej
jadących na stereotypach z lat osiemdziesiątych. Z jednej strony to świetna
sprawa – złoty okres dla muzyki (i to nie tylko metalowej) zasługuje na to, by
przywoływać go jak najczęściej – z drugiej strony to już zaczyna męczyć i
wychodzić bokiem. Zwłaszcza, gdy wszystkie te młode kapele zaczynają brzmieć
bliźniaczo podobnie, jednocześnie swoją muzykę tworząc po najmniejszej linii
oporu – mało dodając od siebie, ciągnąć ją na retro klimacie i wzbudzaniu
nostalgii. A przecież samo odniesienie się do przeszłości nie jest wartością
samą w sobie. Dlatego nie spodziewałem się wiele po piątym albumie studyjnym
szwedzkiego Bullet.
Twórczość Szwedów znam przelotnie, jednak nie sposób nie
zauważyć jak bardzo na ostatnich płytach na ich muzykę wpływało AC/DC. Do tego stopnia, że aż się człowiek
zaczynał zastanawiać, czy Bullet nie stara się prześcigać z Airbourne w tym, kto jest większym epigonem
australijskich rockowych szaleńców. Jednak na „Storm of Blades” Bullet
troszeczkę odszedł od tej konwencji.
„Storm of Blades” w katalogu Bullet to więcej wpływów heavy
metalowych niż tych zaczerpniętych z AC/DC.
Nasuwają się tu zwłaszcza silne – i to bardzo silne – skojarzenia z Judas Priest i Accept.
No, proszę, wystarczyłoby podmienić wokale w „Hammer Down” na Marka
Tornillo albo Udo Dirkschneidera i dostajemy stu procentowy Accept, z tymi wszystkimi charakterystycznymi
riffami, refrenami, chórami, bridge’ami i tak dalej.
Judas Priest jest silnie
obecne w ogólnej wymowie utworów i ich przebojowości. No i w wokalach,
niestety. Dlaczego niestety? Dag Hofer ma świetne warunki wokalne (wiecie –
DUŻA PRZEPONA, hehe) i brzmi odpowiednio nawet śpiewając przez zaciśnięte
gardło, ale nie zmienia to faktu, że jego wokale można najlepiej określić jako:
Rob Halford parodiujący sam siebie. W sumie jego maniera wokalna jest tak mało
urozmaicona, że po kilku utworach odechciewa się słuchać tego skrzekliwego
piania. Proszę mnie nie zrozumieć źle – Dag jest dobrym wokalistą, ale efekt
jego pracy odbija się w Bullet srogą czkawką.
Nie zmienia to faktu, że leady, harmonie i płomienne solówki
gitarzystów wypadają wspaniale. Nawet te irytujące neoklasycystyczne,
shredderskie motywy dobrze się wpasowują w całokształt. Godnym odnotowania jest
fakt, że w budowie utworów gitarzyści stosują dużą swobodę. Nie trzymają się
określonych ram, w których mają się znaleźć gitarowe leady w utworach, lecz
wrzucają je także w innych częściach swych kompozycji. Fajny zabieg, bo dzięki
temu jest tu sporo fajnych gitarowych zagrywek.
Nadal jednak zgrzyta „kliszowatość”. Teksty w większości są
tak do bólu stereotypowe, że aż można zgadywać, co się pojawi w kolejnych
wersach, zbytnio się przy tym nie myląc. Niektóre utwory, zapewne z powodu
określonej konwencji, brzmią czasem nieznośnie do siebie podobnie (najbardziej
zapadającym w pamięć przykładem jest „Hammer Down” i „Crossfire”), a często
próby przełamania schematu kończą się generycznym wpisywaniem się w zupełnie
inny. Ładnie w „Riding High” Bullet odszedł od orania AC/DC,
tylko po to by wesołymi melodyjkami i frywolnością, wypaść na kolejny klon Enforcera.
Generalnie „Storm of Blades” nie jest złym albumem. Stanowi
wydawnictwo poprawne, przebojowe, mało angażujące słuchacza. Przyozdobiono je
przy tym w smaczne, chrzęszczące, mięsne brzmienie. Nie przykrywa to niestety
faktu, że jest to album nie pozbawiony dość irytujących wad. Nie ukrywam też,
że właściwie jedynym utworem, który mnie jakkolwiek poruszył jest tytułowy „Storm
of Blades” – najostrzejszy i najmocniejszy numer Bullet do tej pory.
Reszta płyty to po prostu zbiór kolejnych kompozycji – lepszych, gorszych,
mniej i bardziej oryginalnych.
Ocena: 3,8/6