czwartek, 16 listopada 2017

Bullet – Storm of Blades





Bullet – Storm of Blades
2014, Nuclear Blast

Szwedzkie młode kapele metalowe należą do tych najbardziej jadących na stereotypach z lat osiemdziesiątych. Z jednej strony to świetna sprawa – złoty okres dla muzyki (i to nie tylko metalowej) zasługuje na to, by przywoływać go jak najczęściej – z drugiej strony to już zaczyna męczyć i wychodzić bokiem. Zwłaszcza, gdy wszystkie te młode kapele zaczynają brzmieć bliźniaczo podobnie, jednocześnie swoją muzykę tworząc po najmniejszej linii oporu – mało dodając od siebie, ciągnąć ją na retro klimacie i wzbudzaniu nostalgii. A przecież samo odniesienie się do przeszłości nie jest wartością samą w sobie. Dlatego nie spodziewałem się wiele po piątym albumie studyjnym szwedzkiego Bullet.

Twórczość Szwedów znam przelotnie, jednak nie sposób nie zauważyć jak bardzo na ostatnich płytach na ich muzykę wpływało AC/DC. Do tego stopnia, że aż się człowiek zaczynał zastanawiać, czy Bullet nie stara się prześcigać z Airbourne w tym, kto jest większym epigonem australijskich rockowych szaleńców. Jednak na „Storm of Blades” Bullet troszeczkę odszedł od tej konwencji.

„Storm of Blades” w katalogu Bullet to więcej wpływów heavy metalowych niż tych zaczerpniętych z AC/DC. Nasuwają się tu zwłaszcza silne – i to bardzo silne – skojarzenia z Judas Priest i Accept. No, proszę, wystarczyłoby podmienić wokale w „Hammer Down” na Marka Tornillo albo Udo Dirkschneidera i dostajemy stu procentowy Accept, z tymi wszystkimi charakterystycznymi riffami, refrenami, chórami, bridge’ami i tak dalej.

Judas Priest jest silnie obecne w ogólnej wymowie utworów i ich przebojowości. No i w wokalach, niestety. Dlaczego niestety? Dag Hofer ma świetne warunki wokalne (wiecie – DUŻA PRZEPONA, hehe) i brzmi odpowiednio nawet śpiewając przez zaciśnięte gardło, ale nie zmienia to faktu, że jego wokale można najlepiej określić jako: Rob Halford parodiujący sam siebie. W sumie jego maniera wokalna jest tak mało urozmaicona, że po kilku utworach odechciewa się słuchać tego skrzekliwego piania. Proszę mnie nie zrozumieć źle – Dag jest dobrym wokalistą, ale efekt jego pracy odbija się w Bullet srogą czkawką.

Nie zmienia to faktu, że leady, harmonie i płomienne solówki gitarzystów wypadają wspaniale. Nawet te irytujące neoklasycystyczne, shredderskie motywy dobrze się wpasowują w całokształt. Godnym odnotowania jest fakt, że w budowie utworów gitarzyści stosują dużą swobodę. Nie trzymają się określonych ram, w których mają się znaleźć gitarowe leady w utworach, lecz wrzucają je także w innych częściach swych kompozycji. Fajny zabieg, bo dzięki temu jest tu sporo fajnych gitarowych zagrywek.

Nadal jednak zgrzyta „kliszowatość”. Teksty w większości są tak do bólu stereotypowe, że aż można zgadywać, co się pojawi w kolejnych wersach, zbytnio się przy tym nie myląc. Niektóre utwory, zapewne z powodu określonej konwencji, brzmią czasem nieznośnie do siebie podobnie (najbardziej zapadającym w pamięć przykładem jest „Hammer Down” i „Crossfire”), a często próby przełamania schematu kończą się generycznym wpisywaniem się w zupełnie inny. Ładnie w „Riding High” Bullet odszedł od orania AC/DC, tylko po to by wesołymi melodyjkami i frywolnością, wypaść na kolejny klon Enforcera.

Generalnie „Storm of Blades” nie jest złym albumem. Stanowi wydawnictwo poprawne, przebojowe, mało angażujące słuchacza. Przyozdobiono je przy tym w smaczne, chrzęszczące, mięsne brzmienie. Nie przykrywa to niestety faktu, że jest to album nie pozbawiony dość irytujących wad. Nie ukrywam też, że właściwie jedynym utworem, który mnie jakkolwiek poruszył jest tytułowy „Storm of Blades” – najostrzejszy i najmocniejszy numer Bullet do tej pory. Reszta płyty to po prostu zbiór kolejnych kompozycji – lepszych, gorszych, mniej i bardziej oryginalnych.

Ocena: 3,8/6


wtorek, 7 listopada 2017

Mausoleum Gate ­– Into a Dark Divinity





Mausoleum Gate ­– Into a Dark Divinity
2017, Cruz del Sur

Nie samą prędkością i ciężarem człowiek żyje. Udowadnia to bardzo udana kontynuacja debiutu młodziutkej heavy metalowej kapeli z Finlandii. Mausoleum Gate znów pokazało, że nie trzeba kuriozalnych ilości przesteru i godzin pracy inżyniera-polernika w studiu muzycznym, by wypluć iście szatański album.

Kompozycje Mausoleum Gate tchną klimatem Cirith Ungol, Manilla Road, Witchfynde i Legend. Dorzucić do tej zgrai można także Deep Purple, które także gdzieniegdzie się przebija. Podobnie jak to, co pokazał Amulet na „The First” i Wytch Hazel na „Prelude” – Mausoleum Gate kładzie nacisk na nastrojowość, oniryzm i poetyckość w swej muzyce. Nie dziwią delikatne gitarowe motywy i organy Hammonda, które płynnie przeplatają się z heavy metalowym uderzeniem epickich gitar i rockowych bębnów. Zwłaszcza że wszystko tutaj do siebie pasuje tak bardzo naturalnie i oczywiście. Wypracowane brzmienie przywodzi na myśl przełom lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. I musze przyznać, że się cieszę w duchu, słysząc że ktoś potrafi używać organów Hammonda w swych kompozycjach w dzisiejszych czasach.

„Into a Dark Divinity” to świetna podróż w czasie, która jednak jest pozbawiona pretensjonalności i nadętej bufonady. Muzyka Mausoleum Gate naturalnie odnosi się do minionej ery. To nie jest klasa Enforcera czy Cauldron, tutaj doświadczymy zdecydowanie wyższej jakości. W dodatku brak tutaj pójścia na łatwiznę i odbębnienia wszystkiego na jedno kopyto. Na „Into a Dark Divinity” znalazły się zarówno szybkie hiciory („Burn The Witches at Dawn” czy rock’n’rollowy „Horns”), tchnące psychodelą i prog-rockiem peany („Apophis"), mikstury poezji i okultyzmu („Solomon’s Key”) oraz epickie epopeje, pełne pierwotnego mroku i magii („Into a Dark Divinity” i „Condemned to Darkness” z linią wokalną wpadającą momentami w manierę „The Ballad of MaryGrave Diggera). Wszystko zostało wyważone i wymieszane z wprawą oraz precyzją. Dzięki temu Mausoleum Gate nie męczy buły i nie zjada swego ogona z debiutu, lecz zabiera nas w pełną emocji wyprawę po miażdżących umysłowość płaszczyznach muzycznych.

Artystyczny popis Finów w postaci „Into a Dark Divinity” łatwo broni się samodzielnie i stanowi godną kontynuację ich debiutanckiego krążka sprzed trzech lat. Podziwiam kunszt i kreatywność z jaką podchodzą do konwencji, w której się obracają. Wydaje się niemal, że przychodzi im to z łatwością, jakby od niechcenia. W każdym razie, jak zwykle – za granicą potrafią tworzyć heavy metal, a u nas prócz ze trzech bandów, które nie wyszły jeszcze z garażu, jak zwykle wieje psim wentylem.

Ocena: 5/6

piątek, 3 listopada 2017

Jag Panzer – The Deviant Chord





Jag Panzer – The Deviant Chord
2017, Steamhammer

Nie spodziewałem się wiele po nadciągającej płycie Jag Panzer. Naturalnie ucieszyłem się na wieść, że zespół nadal pragnie działać i tworzyć – jest to ja najbardziej wskazane. Obawiałem się jednak kolejnego średniego albumu, który nijak nie stanowi naturalnego przedłużenia wczesnego dziedzictwa grupy, ani US Power Metalu jako takiego.

Tymczasem okazało się, że Jag Panzer stworzył całkiem udany album, a na pewno taki, który można określić jako zadowalający. Co ciekawe, „The Deviant Chord” nie należy do tych wydawnictw, w których kapele upychają najlepsze utwory na samym początku, atakując nas potem średniakami. Tutaj nawet pod koniec znajdzie się kilka godnych momentów. Wspominam o tym, gdyż wiele płyt tych zespołów, które zostawiły swój splendor i świetność w latach osiemdziesiątych, właśnie tak konstruuje swoje nowsze studyjniaki. „A co, tam walniemy, dwa hiciory na początek, by dżinsowi serdakowcy się niezdrowo podniecili, a potem jakieś zapychacze, by wytwórnia wypłaciła hajsy z tantiemów, a na koncercie i tak zagramy w całości trzeci album, bo wałki z pierwszego są już za szybkie dla takich starych dziadów jak my, co nie, hahaha”. Na skali mentalnej stulei jest to niewiele wyżej od nagrywania ponownie starych albumów.

Z kompozycji zawartych na najnowszym wydawnictwie Jag Panzer najlepiej się prezentują „Born of the Flame”, „Divine Intervention”, „Fire of Our Spirit” i „Far Beyond All Fear”. Nie są może wybitnymi utworami, ale trzymają fason i przyjemnie się ich słucha. Ponadto, niosą w sobie tą podskórną dozę mocy i energii, której oczekuje się po dobrej muzyce. „The Deviant Chord” i „Blacklist” nie nużą, jednak są to dość zwyczajne utwory. Jeszcze nie kwalifikują się jako zapychacze, ale nie realizują w pełni swego potencjału, odstając nieco od pozostałych kompozycji.

Najsłabiej wypadła ballada „Long Awaited Kiss”, która strasznie przynudza. Jedyne co ratuje ten utwór to niesamowita praca gitary solowej. Neoklasycystyczne leady są nieporównywalnie wyższej klasy niż cała reszta, włączając w to wokale Conklina.

Ciekawostkę stanowi „Foggy Dew” – power metalowa interpretacja charakterystycznego irlandzkiego motywu folkowego. Kompozycja brzmi kuriozalnie, ale mi się podoba z jakiegoś nieodgadnionego powodu.

Najbardziej dopracowanym utworem pod względem zróżnicowania motywów, aranżacji i ekspresji jest chyba wieńczący album „Dare”. W nim się naprawdę dużo dzieje i aż szkoda, że pozostałe kompozycje nie mają w sobie tyle animuszu i artyzmu, co ten wałek. Choć nie jest to żaden hicior (jak np. „Far Beyond All Fear”), to jednak zdecydowanie wyróżnia się na tle całości.

Brzmienie gitar i perkusji nie jest zbyt przeprocesowane i wyraźnie ma w sobie mięso i organiczny pazur, ale słychać przy tym, że inżynier dźwięku dużo grzebał przy ścieżkach. Przeklejone tracki (zwłaszcza przy powtarzających się refrenach) są tego jasnym dowodem, a to nie jedyny z grzeszków pracy w studiu, który tutaj usłyszmy. Nadal jednak „The Deviant Chord” stanowi album muzyczny stanowi przyjemny w odbiorze.

Jeżeli chodzi o wokale, to odniosłem nieodparte wrażenie jakby Harry Conklin momentami tracił moc. Wciąż słychać dobry warsztat, ale gardło podczas nagrywek w studio chyba zgubiło nieco pary. Gdzie się podziały te struny głosowe, które tak kunsztownie tkały magię i klimat „Ample Destruction”? Ktoś mógłby rzec, że hola hola – to było ponad trzydzieści lat temu. Spoko, ale po koncertach w Niemczech i Grecji w ostatnich latach, widać że Tyrant jest wciąż w stanie wykrzesać z siebie gigawaty gardłowej mocy. „The Deviant Chord" tego jakoś nie odzwierciedla.

Koniec końców „The Deviant Chord” to poprawny album, wybijający się powyżej średniej, jednak pozbawiony jakiś szczególnie interesujących smaczków i polotu. Ot, dobra rzemieślnicza robota, z której muzycy mogą być dumni. Nie jest to dzieło wybitne, jednak nadal warte uwagi. Jak dla mnie na pewno jeden z lepszych momentów Jag Panzer, a tych nie było zbyt wiele po „Ample Destruction”.


Ocena: 4/6