LUBIĘ MORDOWAĆ KRÓLI
Razem z Ostrym
mieliśmy możliwość porozmawiać chwilę z Manilla Road przed ich pierwszym
koncertem w Polsce. Wywiadów z Manilla Road było wiele, więc chciałem, by ten
wywiad był wartościowy, merytoryczny, a przy tym miły dla oka przy czytaniu. Na
niedługo przed ich historycznym koncertem i wydaniem kolejnego albumu
studyjnego, który ukaże się pod koniec czerwca, porozmawialiśmy o literaturze,
filmie, filozofii, sztuce tworzenia muzyki, nowej płycie i wielu, wielu innych
tematach – także o tym, jak to Manilla Road starała się zagrać w naszym kraju
we wcześniejszych latach. Dopiero osoba Michała Sabatowskiego umożliwiła im to
przedsięwzięcie, za co należy mu się szacunek i chwała, że podjął wyzwanie i
nie twierdził, jak pewnien inny osobnik, że przyjazd legendy heavy metalu do
Polski to zły pomysł. Rozmawialiśmy, bagatela, dobre półtorej godziny z Markiem
Sheltonem i wtrącającym swoje trzy grosze Bryanem Patrickiem, ale było warto.
Manilla Road to przesympatyczni ludzie, którzy traktują cię jak równego sobie,
także czas zleciał nam jak z bicza strzelił. Zapraszam do czytania.
Ostry: Chciałbym
rozpocząć wywiad pytaniem dotyczącym tekstów z albumu „A Blessed Curse”. Główne
przesłanie jest zdecydowanie antyreligijne. Źródłem wszelkiego zła jest ślepe
podążanie za dogmatami religii, prawda?
Mark Shelton: Tak
naprawdę przesłaniem, które chciałem przekazać bardziej niż cokolwiek innego
jest myśl, że wszystkie religie są wytworem człowieka. To coś, co zostało
stworzone dawno temu, aby wyjaśnić wszystko to, czego w zamierzchłych czasach
nie rozumieliśmy. Jednak teraz nasza technologia dalece się rozwinęła i na
większość z tych pytań już znaleziono odpowiedzi, które mają niewiele wspólnego
z bogiem. Tyle zła wyrządzono przez wieki w imię bogów, a ich samych, podobnie
jak różnych bogiń i wierzeń, jest mnóstwo. Myślę, że dobrze jest mieć wiarę i
wierzyć w coś konkretnego, ale większość religii była wykorzystywana do
kontrolowania mas – a to jest coś, w co nie wierzę.
Ostry: Więc słowa
„Jeden naród, a nad nim Bóg” są fałszywe?
Bryan “Hellroadie” Patrick:
To coś, co powiedzieli ojcowie założyciele. Wierzyli w to w dawnych czasach i była
to koncepcja czegoś jeszcze większego niż to, czym miały stać się kolonie.
Chcieli mieć coś, co zjednoczy ludzi.
Mark: Każdy naród
na Ziemi, każda kultura, ma przekonanie, że bóg stoi po ich stronie.
Bryan: I to jest
w porządku. To nic złego. Ale trzeba zrozumieć, że ma to dobre strony. Należy
praktykować w życiu to, co dobre.
Mark: Wierzę w moc
modlitwy i w to, że mimo wszystko mamy w sobie jakąś energię. Mi samemu
najbliżej jest do agnostyka. Wciąż chciałbym wierzyć, że istnieje możliwość
życia po śmierci czy czegoś podobnego, ale prawdę mówiąc mam przeczucie, że gdy
umrę, trafię tam, gdzie byłem przed swoim urodzeniem, czyli do absolutnej
nicości. Wydaje mi się, że to nasza jedyna szansa na to, by doświadczyć życia i
tego wszystkiego, o co w nim chodzi. Każdy powinien wziąć się za bary ze swoim
życiem i zrobić coś, co sprawi, że poczuje się z tym dobrze.
Bryan: Jeśli
oddychasz, ale nie żyjesz – przykro mi.
Ostry: To, co mówisz
jest bardzo amerykańskie: „practice what you preach”, postępuj zgodnie z
głoszonymi przez siebie zasadami.
Mark: Być może,
ale wiesz co? Ameryka to miejsce jak każde inne na świecie. Żyją tu i dobrzy, i
źli ludzie. Nie różni się od jakiegokolwiek innego miejsca, w którym byłem.
Wszędzie widać to samo. A to, co powszechnie widzę na całym świecie, to
zbrodnie popełniane na dzieciach, kobietach i mężczyznach w imię Boga lub
bogów. Nie wydaje mi się, żeby to było słuszne. Nie jestem ateistą dlatego, że
nie znam wszystkich odpowiedzi.
Ostry: Do czego się
odnoszę – my urodziliśmy się w latach 70. i 80. w ustroju, który walczył z
religią. Wiecie, co mam na myśli: Związek Radziecki – bez Boga, Albania – bez
Boga, Korea Północna – bez Boga. To kraje ateistyczne. Jednak wygląda na to, że
pomimo wykorzenienia religii nie dało rady pozbyć się okrucieństwa i zbrodni.
Bryan: Dokładnie
tak. Wszystko zależy od ludzi. Jeżeli nie będziemy dobrzy dla siebie nawzajem,
nie będziemy w stanie wieść szczęśliwego życia. Nie będziemy w stanie pomóc
wszystkim, jeżeli ci ludzie nie będą chcieli sami sobie pomóc. Ale mamy
technologie, które pozwalają uprawiać zdrowe plony, radzić sobie z koszmarnymi
warunkami życia i tak dalej, a mimo to wciąż nie możemy pomóc wielu ludziom…
Mark: W Stanach
Zjednoczonych każdego dnia wyrzuca się na śmietnik wiele ton jedzenia, które
powinno trafić do ludzi, którzy nie mają nic. Podobne rzeczy dzieją się w wielu
miejscach. Na świecie jest wystarczająco dużo jedzenia, aby wszystkich
wykarmić, więc nikt nie powinien głodować. To może nieco socjalistyczny punkt
widzenia, ale gdybyśmy tak potrafili przekroczyć wszystkie kulturowe
ograniczenia jakie mamy i stali się bardziej jak metalowa brać, którą widuję w
podróży… Wszędzie tam, gdzie jedziemy, spotykamy ludzi takich jak wy, chłopaki.
Ludzi, którzy pochodzą z różnych kultur, a mimo to jesteśmy w stanie się
porozumieć. Mamy dobre relacje i się przyjaźnimy. Z jakiegoś powodu wygląda na
to, że to właśnie muzyka robi coś takiego z ludźmi. Jestem głęboko przekonany,
że muzyka, w porównaniu z czymkolwiek innym, stanowi najlepszą metodę
komunikacji. Gdyby ludzkość była bardziej jak metalowa brać, świat stałby się
lepszym miejscem. (śmiech)
Ostry: No cóż,
powinniśmy o to spytać na przykład fanów metalu mieszkających w Donbasie.
Myślę, że fanów black metalu i folk metalu można znaleźć po obu stronach
barykady – na Ukrainie i w Rosji – a że dochodzi między nimi do wymiany ognia,
powinniśmy zmienić wniosek na „heavy metal łączy ludzi, black metal –
niekoniecznie”. (śmiech)
Mark: (śmiech) Black
metal, o ile dobrze rozumiem, bazuje na tematyce kręcącej się wokół Szatana. Jeśli wierzysz w Szatana, oczywiście wierzysz
w religię chrześcijańską, bo to właśnie z niej wywodzi się Szatan – z
chrześcijańskiej mitologii. Pierwotnie Szatan znajdował się w ogonie listy
demonów. Był tylko pomniejszym demonem powietrza niemającym większej mocy.
Zatem jeśli istnieje jakieś wielkie oszustwo, to polega ono na tym, że ludzie
dali się zwieść i zaczęli myśleć, że on jest ważny. Zgodnie z dawną hebrajską
wiarą demony zostały stworzone po to, by tak czy inaczej podlegać człowiekowi.
Zatem wszystko się porąbało. Wiesz, nie znamy wszystkich odpowiedzi, jesteśmy
zespołem, zajmujemy się rozrywką. Owszem, czasami okraszamy swoją muzykę
rozważaniami o moralności czy filozofii, ale zupełnie nie staramy się zmieniać
świata. Nie możemy tego zrobić, ale chcielibyśmy.
Bryan: To byłoby
niesamowite, gdyby muzyka mogła zmieniać świat.
Mark: Jesteśmy
tacy jak wszyscy. Lubimy dobrze się bawić, spotykać porządnych ludzi. Kochamy
muzykę i granie na żywo. Chcemy działać artystycznie. Myślę, że ludzie, którzy
dążą do artyzmu są bardziej pozytywni niż ci, którzy chcą dyskutować o wojnach,
polityce, ekonomii…
Bryan: …imigrantach,
uchodźcach. O wiele chętniej przekazałbym tyle wsparcia ile się da ludziom
zamieszkującym tamte tereny niż wyciągał ich z ich własnych ziem. Bądźmy
poważni, to są ich ziemie. Oni zasługują na to, by tam mieszkać. Nie powinno
się ich wyganiać z ich własnych domów.
Mark: Byłbym
fatalnym władcą. Nie chcę się za bardzo mieszać w kwestie polityczne.
Ostry: Dobra, koniec
gadania o polityce. Graliście w wielu europejskich krajach. Wszędzie macie
mnóstwo oddanych fanów. Jestem ciekaw, czy gdy wracacie do Wichity, wasi
sąsiedzi postrzegają was jako znanych muzyków?
Mark: Niektórzy
nie. (śmiech)
Bryan: I to jest w
porządku. Tego właśnie chcemy. W domu chcemy występować trochę incognito. Dom
to dom. To miejsce, w którym chcemy, żeby nasze rodziny czuły się bezpiecznie,
ale też miejsce, do którego nasi fani przyjeżdżają w odwiedziny. Jeśli ktoś da
nam znać, zawsze zabierzemy go z lotniska, zaprosimy na kawę, przenocujemy u
siebie i pokażemy, jak wygląda gościnność na Środkowym Zachodzie i w stanie
Kansas. Ludzie zamieszkujący Środkowo-Zachodnie
Stany Zjednoczone mają bardzo praktyczne podejście.
Mark: Stany
Zjednoczone są tak rozległe, że od nabrzeża do nabrzeża można spotkać się z
różnymi postawami. Wiele zależy od tego, gdzie się urodziłeś, jak cię
wychowano…
Bryan: Mam
doskonały przykład. W latach 80., gdy nastąpił rozkwit muzyki na Zachodnim
Wybrzeżu – wiecie, San Francisco, L.A. – trzeba było dwóch czy trzech lat, żeby
to dotarło do Wichity. Tak samo na Wschodnim Wybrzeżu – był tam Anthrax i
wszyscy pozostali, którzy pracowali ciężko jak cholera, żeby wyrobić sobie nazwisko.
Zanim ten trend dotarł do Środkowego Zachodu, minęło kilka lat.
Mark: Pochodzimy
z regionu nazywanego potocznie Pasem Biblijnym. Z samego jego środka, to było
okropne. Mnóstwo religijnych ludzi. To miejsce na rancza i farmy znane z upraw
kukurydzy i hodowli bydła. W związku z tym ludzie tam mieszkający mają raczej
wiejski charakter i myślą o sprawach bardziej przyziemnych. Wielu z nich ceni
muzykę country wyżej od rock ‘n’ rolla, więc heavy metal zawsze stanowił w
naszym regionie twardy orzech do zgryzienia. Nigdy nie odniósł tam
oszałamiającego sukcesu, ale bywa, że cieszy się popularnością. To zależy od
tego, kto gra. Gdy przyjeżdża Iron Maiden, wszyscy się zlatują. Jeśli jest to
Judas Priest, zjawia się mnóstwo ludzi. W naszym przypadku jest tak: choć jest
to nasze miasto rodzinne, gdy gramy, nie ściągamy na koncert więcej niż 1000
osób. To dlatego, że metalowa publiczność nie jest tak liczna w naszych
stronach. Gdy pojawia się jakiś popularny wykonawca, to oczywiste, że przyciągnie
dużo ludzi. Jednak koncerty, które zwykle się wyprzedają to występy takich
wykonawców country jak Brad Paisley czy Garth Brooks, tego typu granie.
Ostry: Poruszyłem ten
temat ze względu na pewną zabawną anegdotę. Czy kojarzycie nazwisko Eric Adams?
Mark: Tak, tak,
oczywiście!
Ostry: Natknąłem się
na artykuł o nim i jego synu oraz o tym jak polowali na jelenia. W artykule
Eric Adams został określony jako lokalny przewodnik i jeden z sąsiadów, a także
podpisano go jego prawdziwym włoskim nazwiskiem. Ani słowem nie wspomniano o
tym, że przewodzi jednemu z najpopularniejszych heavy metalowych zespołów na
świecie – zespołowi, który gromadzi na swoich koncertach ponad 10 000
ludzi w jednym miejscu. Eric Adams mieszka na Wschodnim Wybrzeżu w Auburn, w
stanie Nowy Jork. Nikogo stamtąd nie obchodzi, czy jest on kimś więcej niż
tylko myśliwym z sąsiedztwa.
Bryan: To prawda,
to właśnie o to nam chodziło. Nie obchodzi nas kim jesteś i czym się zajmujesz
– jesteś po prostu człowiekiem. W Wichita stawiałem sceny dla takich wykonawców
jak Megadeth, Exciter czy Metallica i traktowałem tych ludzi tak samo jak
traktuję was. Wszyscy mamy otwarte umysły i podchodzimy do ludzi z otwartymi
ramionami.
Sterviss: Mam kilka
pytań odnośnie nowych albumów Manilla Road i Hellwell, ale zacznijmy od
początku. Jutrzejszy występ w Warszawie będzie zamykał waszą europejską trasę,
która rozpoczęła się miesiąc temu na festiwalu Keep It True. Jakie są wasze
wrażenia?
Mark: Czuję się
świetnie. Zasze kochaliśmy Europę i dalej tak jest. To zaszczyt, móc wyruszać
tu w trasę co roku, tak jak to robimy.
Bryan: Ale ten koncert
będzie ekscytujący.
Mark: Jesteśmy
bardzo podekscytowani jutrzejszym wieczorem. Wiemy, że w zamierzchłych czasach,
gdy Manilla Road dopiero zaczynało swoją historię, jedne z pierwszych audycji
radiowych, w których puszczano nasze utwory były nadawane tu, w Warszawie. Na
swój sposób Polska bardzo pomogła Manilla Road wedrzeć się do europejskiej
branży muzycznej. Zawsze chcieliśmy tu przyjechać i zagrać. Od chwili, gdy
zaczęliśmy koncertować po Europie, prosiliśmy nasz management o to, żeby
zorganizowali nam występy w Polsce, a oni próbowali to załatwić przez co najmniej
ostatnie dziesięć lat. Jednak zawsze, gdy zbliżali się do celu, coś szło nie
tak.
Bryan: Dwa lata
temu organizator zgodził się na nasze warunki, wszystko było dopięte na ostatni
guzik. Jednak kilka tygodni przed naszym wyjazdem w trasę dostaliśmy od niego
e-mail: sorry chłopaki, klub zamknięto, nie da rady.
Sterviss: To zabawne,
gdyż Bart Gabriel… Znacie go, prawda?
Bryan: Tak. To
nasz przyjaciel.
Sterviss: Gość kreuje
się na wielkiego fana undergroundowego metalu – jego wytwórnia wydaje
oldschoolowy materiał, jego żona ze swoim zespołem przygotowała cover „Flaming
Metal Systems”, w przeszłości zorganizował w Polsce show Omen – i nawet nie
spróbował podjąć się znalezienia wam tutaj klubu?
Mark: Rozmawialiśmy
z nim na ten temat w zeszłym roku, a on zdecydowanie uważał, że nie jest to
dobry pomysł. Nie sądził, że koncert Manilla Road w Polsce okaże się sukcesem.
Bryan: I dlatego,
że jest naszym przyjacielem uznaliśmy, że jego słowa i rady mają sens.
Sterviss: Tak, to
brzmi jak coś, co by powiedział. Sądzę, że nie jest zainteresowany
organizowaniem koncertów w Polsce ze względu na to, że wciąż doskwierają mu
jego doświadczenia z przeszłości.
Bryan: I to jest
w porządku, to nie jego wina.
Mark: Zapewniam
cię, że jest to dla niego tak samo wielkim zaskoczeniem jak dla wielu innych
ludzi.
Sterviss: Owszem, ale
wciąż jednak postrzega on polską publiczność przez pryzmat swoich doświadczeń z
2007 i 2008 roku, gdy starał się zorganizować występy Omen, Tygers of Pan-Tang,
Lonewolf. Było to jeszcze przed czasami Facebooka i mediów społecznościowych,
które są świetnym narzędziem służącym promocji undergroundowych koncertów.
Niewielu ludzi wiedziało o tych występach. Ja sam dowiedziałem się o tym, że Omen
gra w Polsce już kilka miesięcy po czasie. Promocja była fatalna.
Bryan: Jeśli nie
ma lokalnego radia z muzyką metalową z prawdziwego zdarzenia, które mogłoby
wypromować takie wydarzenie, to ludzie nie będą nic wiedzieć.
Sterviss: Metalowe
radio z prawdziwego zdarzenia w Polsce? Nie. (śmiech)
Bryan: Brak
zaangażowania stacji radiowych w reklamowanie lokalnych koncertów bywa
problematyczny dla lokalnej sceny.
Mark: Cóż, w
pewnym momencie dowiedzieliśmy się, że coraz większą popularność zdobywa w
Polsce klasyczny metal. W końcu znaleźliśmy organizatora w osobie Michała
Sabatowskiego. Postanowił dać nam szansę.
Bryan: To
zabawne, że chciał, byśmy grali tutaj w tym małym klubie [Beerokracja –
przyp.tłum.].
Mark: No, on też
był bardzo ostrożny. Nie oczekiwał tłumów.
Bryan: Ale
doszedł do wniosku, że potrzebna jest większa miejscówka. Serwer obsługujący
sprzedaż biletów padł po trzech godzinach! Michał skontaktował się z nami i
powiedział: słuchajcie, trzeba przenieść wasz występ na południe Polski, do
Krakowa. A my się nie zgodziliśmy. Powiedzieliśmy, że koncert musi się odbyć w
Warszawie, bo tam został ogłoszony i już sprzedano ponad setkę biletów. Żywo
dawaliśmy znać, że zależy nam na tym miejscu.
Mark: A teraz sprawy
toczą się tak dobrze. Koncert został wyprzedany i wszyscy są zadowoleni. Być
może każdy zrozumiał, że sprowadzenie Manilla Road tutaj to dobry pomysł. Mam
nadzieję, że wkrótce tu wrócimy – oby jak najszybciej, być może w przyszłym
roku.
Sterviss: Pod koniec
czerwca Manilla Road wyda nowy album studyjny „To Kill A King”. Szkoda, że nie
ukazał się choćby kilka dni temu, żebyście mogli przywieźć ze sobą trochę
egzemplarzy wraz z merchem dla nas.
Mark: Prawda, ale
sam jeszcze nawet nie widziałem finalnego produktu. (śmiech)
Sterviss: Co możecie
nam zatem powiedzieć na temat nowego albumu? Jaka historia kryje się za jego
tytułem?
Bryan: Na albumie
jest muzyka Manilla Road.
Mark: Co zaskakujące.
(śmiech)
Bryan: Całą
muzykę napisał Mark Shelton… Wszystkie teksty napisał Mark Shelton… Wszystkie
nagrania zrealizowano w studio nagrań Marka Sheltona... Pomyślmy – czy o czymś
zapomniałem?
Mark: Całość była
miksowana przez Marka Sheltona? (śmiech) Jeśli się wam nie spodoba, możecie za
wszystko winić Marka Sheltona. Wiecie, zawsze trudno jest mi mówić o tym, co
zrobiłem z moją muzyką.
Bryan: To
dlatego, że najnowszy album jest zawsze najlepszy. (śmiech)
Sterviss: Tak! Zauważyłem,
że w wywiadach udzielanych po wydaniu „Mysterium” zachwalałeś ten album jako
wasze najlepsze dzieło studyjne. Tak samo było z „A Blessed Curse”.
Mark: Człowieka zawsze
rozpiera duma z tego, czego dokonał.
Bryan: Ale w
przypadku tego albumu nowością jest to, że tytułowy kawałek otwiera płytę i stanowi
najdłuższy epicki utwór.
Mark: Jego tytuł
stanowi luźne nawiązanie do Hamleta Szekspira. To wspaniały utwór,
uwielbiam go. Niektóre z osób, z którymi rozmawialiśmy uważają wręcz, że tym
albumem wróciliśmy do swoich korzeni. Myślę, że w obecnej sytuacji, w której
zajmuję się projektem Hellwell, album ten w pewnym sensie mnie wyzwolił i
pozwolił skoncentrować się na graniu z Manilla Road w bardziej klasycznym
metalowym stylu. Zawsze inspiruje mnie wiele różnych stylów muzycznych. Na
albumach takich jak „Playground of the Damned” czy „Voyager” – tego typu
rzeczach – wyszła nam wielka mieszanka super ciężkich motywów z odrobiną
thrashu. Jasne, dalej robimy różne kombinacje na nowym albumie, ale ze względu
na to, że zajmuję się Hellwell, gdzie znajdują ujście wychodzące ze mnie złowieszcze
dźwięki, Manilla Road obecnie ciąży w stronę klasycznego epic metalu.
Sterviss: Jednak Manilla
Road od zawsze stanowiło swego rodzaju portret, który łączy w sobie różnego
rodzaju muzyczne pomysły. Thrashowe riffy były dużą jego częścią.
Mark: I wciąż je robimy.
Sterviss: Czy możemy
więc liczyć na to, że trochę thrashowych riffów będzie przebijać się w muzyce z
nowego albumu?
Mark: Będzie
kilka szybkich i wściekłych momentów na krążku, a na pewno znajdziecie na nim
epickie motywy. Wydaje mi się, że jest na nim nieco więcej epickich pieśni w
power balladowym stylu niż zwykle.
Sterviss: Dlaczego
sięgnąłeś po Szekspira?
Mark: Wysoko
sobie cenię dwie napisane przez Szekspira opowieści. Pierwszą jest Hamlet,
a drugą – Makbet.
Sterviss: W obu mowa
o zamordowaniu króla.
Mark: Lubię
mordować króli. (śmiech)
Sterviss: Czy
wszystkie utwory podążają za tą koncepcją? Wydaje mi się, że przynajmniej jeden
z nich mógł zostać zainspirowany napisaną przez Howarda historią Solomona
Kane’a – „Castle of the Devil”.
Mark: Nie, tak
naprawdę nie opiera się on na tej historii, choć rozumiem, skąd mogło ci to
przyjść do głowy. To dlatego, że bardzo lubię pisać o rzeczach, które stworzył
Howard. W rzeczywistości na nowym albumie brak wpływów Howarda. „Castle of the
Devil” zainspirowała nasza zeszłoroczna trasa po Hiszpanii i Malcie.
Widzieliśmy tam mnóstwo wspaniałych zamków. „Never Again” to utwór o swoistej
atomowej apatii. Jest w nim nieco współczesnego filozofowania. „In The Wake” można
postrzegać jako pozostałość po poprzednim albumie. W nim wciąż narzekam na
religię.
Sterviss: A co z Poem
albo Lovecraftem?
Mark: Z Poem w
sumie nic. Jest troszkę wątków historycznych, coś na temat walk gladiatorów na
arenie, coś o Aleksandrze Wielkim. „Ghost Warriors” jest o germańskich wojownikach
walczących z Rzymianami. „Blood Island” z kolei jest o starym gore-festowym
filmie, taki ukłon w stronę kina klasy B. W sumie można powiedzieć, że wciąż
jesteśmy pod wpływem rzeczy w stylu Poego. Nie chcę tego całkowicie pomijać w
twórczości Manilla Road. Możecie mieć pewność, że nie będzie happy endów.
(śmiech)
Sterviss: Tak jak u
Lovecrafta – żadnych szczęśliych zakończeń. Wszyscy kończą martwi albo szaleni.
Ostry: W
rzeczywistości w opowiadaniu pod tytułem Koty
Ultharu mamy szczęśliwe zakończenie.
Mark: Tak, to
prawda. Jednak w ramach Hellwell postanowiliśmy czerpać inspiracje z tych
opowieści, w których nie ma szczęśliwych zakończeń. Wszyscy bohaterowie muszą
umrzeć. (śmiech)
Bryan: Hellwell to
sposób Marka na to, by pławić się w naprawdę okropnych tematach…
Sterviss: Ostatnie
pytanie dotyczące Howarda. W wielu tekstach Manilla Road przewijają się
inspiracje Kullem i Conanem, ale co z innymi opowieściami napisanymi przez
Howarda? Chodzi mi o teksty historyczne, albo o El Boraku.
Mark: Lubię El
Boraka. Przeczytałem wszystkie nowe wydania Howarda przygotowane przez Del Rey.
Mam wszystkie te książki.
Sterviss: Jeden z
naszych wydawców wydał w języku polskim tylko pięć książek opublikowanych przez
Del Rey: trzy o Conanie, jedną o Kullu i Bran Mak Mornie oraz jedną o Solomonie
Kane’ie.
Mark: Och, a co
się stało z pozostałymi?
Sterviss: Nie wiem. Skontaktowałem
się z tą firmą, ale dostałem odpowiedź, że nie są zainteresowani wydaniem
pozostałych książek, więc wciąż wiele powieści Howorda pozostaje
nieprzetłumaczone – na przykład te o El Boraku.
Mark: To fatalnie.
Sterviss: Tak, ale to
często spotykany problem. Czy znasz twórczość Michaela Moorcocka?
Mark: Naturalnie,
Elric z Melnibone.
Sterviss: O ile się
nie mylę, tylko sześć pierwszych tomów sagi doczekało się oficjalnego przekładu
na język polski. Zatem… jesteśmy w czarnej dupie.
Ostry: Utwory z „Open
the Gates” dotyczące Piktów być może zostały zainspirowane powieściami o Branie
Mak Mornie…
Mark: Bazują one
raczej na wielu różnych wersjach legend arturiańskich, nie tylko na tych
bardziej znanych, ale też na tych zebranych w niemieckich kronikach i tym
podobnych źródłach. Podchodziliśmy do tematu na wiele różnych sposobów, trochę
tak, jak wtedy, gdy pracowaliśmy nad „Gates of Fire”. Napisaliśmy trylogię o
upadku Ilionu, upadku Troi. Uwzględniliśmy nieco tematów w stylu homeryckim,
głównie czerpiąc z dzieł Wergiliusza, rzymskiego poety. Zawsze staramy się
znaleźć coś, co nam pomoże i uczyni muzykę niezwykłą. Coś, co ukaże dany temat
w innej odsłonie niż był prezentowany dotychczas.
Bryan: A Mark bardzo
lubi się wgryzać w temat.
Mark: Przykładowo,
przeczytałem całą Eneidę.
Bryan: Nie chcemy
mówić czegoś tylko dla samego mówienia. Pragniemy dogłębnie zrozumieć to, co
się za tym wszystkim kryje.
Mark:
Przynajmniej postarać sie zrozumieć.
Bryan: Możemy nie
być za mądrzy. (śmiech)
Mark: Możliwe, że
nasze zrozumienie może odbiegać od tego, jakie mogą mieć inni, ale nadal chcemy
czerpać z tego przyjemność. Uwielbiam historię, uwielbiam starożytne dzieje i
mitologie. Nawet jeżeli nie wierzę w bogów, to uwielbiam czytać historie, które
ich opisują. To tacy dawni protoplaści science fiction.
Bryan: Kiedyś
naprawdę wierzono w te historie. I w sumie nie ma w tym nic złego. Jest jak
jest.
Ostry: Czy w Wichita
lub w Kansas są jakieś pozostałości po starych indiańskich świętych miejscach
lub innych rzeczach z dawnych czasów?
Mark: Cóż, mamy
wzgórze, na którym Coronado zaniechał poszukiwań złotego miasta Eldorado.
Dotarł niedaleko na północ od miejsca, gdzie mieszkamy. Stoi tam teraz pomnik i
tyle. Godzinę drogi na południe od nas powstały nowe archeologiczne
wykopaliska. Znaleziono tam pozostałości po starym indiańskim plemieniu, które
walczyło z Hiszpanami. Są kule armatnie i takie tam. Im dalej na południe, tym
więcej można spotkać kultur, które istniały sporo przed Północno-Amerykańskimi
Indianami: Pueblo, Aztekowie, Inkowie, Majowie, Olmekowie. Na terenie Północnej
i Południowej Dakoty można natrafić na bardziej nowożytnie plemiona jak Czirokezi,
których historia sięga raptem kilku stuleci wstecz.
Sterviss: Wracając do
„Castle of the Devil” – nie jest niczym nowy, że bierzesz tytuł do utworu z
literatury Roberta E. Howarda, lecz tekst tworzysz już o czymś zupełnie innym.
Tak jest w „Hour of the Dragon”, „Dig Me No Grave”, „Road of Kings” – te utwory
odnoszą się do twórczości Howarda jedynie poprzez swe tytuły.
Mark: „Hour of
the Dragon” dotyczy Pendragona z legend arturiańskich. Cóż, tytuły nie są czymś
tworzonym na wyłączność. Każdy moze ich użyć. Wygląda na to, że po prostu
bardzo mi się podobały. Gdy po raz pierwszy czytałem Conana, opowiadania o nim
były wydawane w miękkich oprawach. Opowiadanie Godzina Smoka wyszło w Ameryce pod tytułem Conan Niszczyciel. Wtedy nie byłem jeszcze tego świadom, ale już „Road
of Kings” rzeczywiście zostało zaczerpnięte z twórczości Howarda.
Zdecydowaliśmy, że tekst będzie odnosił się do nas i do heavy metalu, ale nadal
poniekąd można wyczuć jego powiązanie z tym, co znajduje się w poemacie Droga Królów [nie mylić z Conan i Droga Królów Karla Wagnera -
przyp.tłum]. Wiesz, „What do you see
inside your mind?”. A w Howardowskiej Drodze
Królów Conan sam stał na takiej drodze, starając się na niej odnaleźć. Przy
„Dig Me No Grave” po prostu podobało mi się jak ten tytuł brzmi. Dzieki niemu
możemy powiedzieć, że nie poddamy się dopóki sami nie będziemy gotowi odejść.
Sterviss: Mam też
kilka pytań dotyczących nowego wydawnictwa Hellwell. W wywiadzie, który był
przeprowadzony w kwietniu ubiegłego roku, powiedziałeś, że nowa płyta Manilla
Road jest już właściwie ukończona, że pozostał jedynie miks i mastering. Jednak
album ukaże się dopiero w czerwcu bieżącego roku, a w międzyczasie światło
dziennie ujrzał nowy Hellwell. Pracowałeś nad tymi płytami równocześnie?
Mark: W pewnym
sensie. Nad materiałem na nowy krążek Hellwell pracowałem ze dwa czy trzy lata.
Nad nową Manillą siedziałem od września 2015.
Sterviss: Zwykle
komponujesz riffy i melodie mając w głowie konkretny projekt, czy już potem
decydujesz co idzie gdzie?
Mark: Przez
większosć czasu, zwłaszcza w przypadku Hellwell, mam już w głowie projekt, do
którego trafi dana partia. Z Manilla Road jest już różnie. Zacząłem niedawno
nowy projekt z Rickiem Fisherem: Mark Shelton and Rick Fisher’s Riddlemaster,
dla którego niedawno skończyliśmy nagrywki. Efekt będzie można podziwiać
jeszcze w tym roku. Ten album uderzy prawdziwą magią, brzmi jak bardziej
psychodeliczna, old-schoolowa Manilla Road.
Sterviss: Era „Metal”
i „Invasion”?
Bryan: O, stary –
dokładnie tak, lecz jeszcze lepiej. Z tą produkcją muzyka zabija. Gdy usłyszał
ją Neudi podczas sesji nagraniowej do „To Kill A King”, stwierdził, że chciałby,
żeby to była nowa Manilla. Dlatego ściągnęliśmy „In The Wake” na nową płytę
Manilla Road. Pierwotnie ten utwór miał wyjść pod szyldem Riddlemaster.
Mark: Neudiemu
tak bardzo się spodobał, że błagał mnie, bym umieścił ten utwór na albumie
Manilla Road. Pogadałem z Rickiem, a ten stwierdził „Spoko, i tak mam kłopot z wykminieniem
partii perkusyjnej do tego wałka”. (śmiech) Kilka lat temu, gdy robiliśmy
„Playground of the Damned”, napisałem utwór zatytułowany „Deadly Nightshade”.
Miał się znaleźć na ówczesnym wydawnictwie, ale Cory naprawdę nie miał żadnego
pomysłu, co zrobić w tym utworze, więc kompozycja wyleciała z nagrań. Gdy
zaczynaliśmy z Hellwell, słuchaliśmy moich nagranych riffów. Puściłem wówczas
„Deadly Nightshade”, a Johnny Benson powiedział „O, mam na to bębny!”. W trzy
godziny było wszystko gotowe, dodaliśmy jeszcze odpowiednie klawisze i zanim
się obejrzałeś, już mieliśmy kolejny utwór na pierwszą płytę. Sam widzisz jak
to u nas jest. Pozostajemy naprawdę otwarci na bycie spontanicznymi i na to, co
uważamy za słuszne. Nie planujemy wszystkiego na wskroś.
Bryan: Z wyjątkiem
„Atlantis Rising” i „Gates of Fire”. Tutaj naprawdę wszystko było dobrze
rozplanowane.
Mark: No tak, ale
album koncepcyjny to zupełnie inna sprawa. Koncentrujemy się na tym, by utwory
brzmiały jak to, o czym chcemy opowiedzieć. Czasem sam album jest bardzo
konceptualny w sferze tematyki i muzyki. Najpierw rozmyślam nad tym, jak
wygląda muzyka i dopiero potem biorę się za tworzenie tekstów. Gdy piszę riffy,
zawsze mam z tyłu głowy melodie, lecz niekoniecznie słowa czy tematykę. Czasami
to ukończona muzyka narzuca to, o czym będzie tekst czy koncept. W gruncie
rzeczy chodzi o to, że nie posługujemy się żadnym stałym równaniem. Nie robimy
tak, że najpierw bierzemy riff A, potem riff B, przejście, pierwszy refren,
przejście, refren i mamy skończony utwór. Tak nie robimy.
Bryan: Mamy
kawałek na nowym albumie, który wchodzi – boom! – solo! Prosto w ryj.
Mark: Jeden z
utworów, „The Conqueror”, w ogóle nie ma refrenu, lecz bardzo długą sekcję z
gitarowymi solówkami.
Sterviss: Wróciliśmy
do „To Kill A King”. I bardzo dobrze, gdyż chciałem jeszcze zapytać o „Book of
Skelos”…
Mark: Będzie
wyłącznie na winylu. To jedynie pierwsza część, pierwsza księga. Gianluca Silvi
z Battle Ram, Baphomet's Blood, Jotenheim i Doomsword to nasz dobry przyjaciel
i prawidzwy wirtuoz gitary klasycznej. Jeżeli kiedykolwiek bym poprosił kogoś o
granie na gitarze w Manilla Road, to byłby to on. Siedział z nami w studio
pewnego razu, sporo razem nagrywaliśmy. Wtedy nagrał gitarę klasyczną do „In
Search For The Lost Chord” na „A Blessed Curse”. Nagraliśmy także wówczas
pierwszą „Book of Skelos”. Gdy kompletowaliśmy ścieżki na wydanie winylowe,
zdecydowaliśmy, że wrzucimy jeszcze jeden numer, by powstało z tego podwójne
wydawnictwo.
Bryan: Graliśmy
również ten utwór z Gianluką na żywo w Wichicie i w Mannheim. Znał więc tę
kompozycję. Na DVD z Mannheim to chyba w końcu nie trafiło, ale zostało wówczas
zarejestrowane.
Mark: To, co
nagraliśmy w studio dodaliśmy jako bonusowy kawałek do LP.
Sterviss: Gdy
słuchałem nowego wydawnictwa Hellwell, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że
perkusista ciągle stara się zniszczyć swoje bębny…
Mark: Bo to Randy
Foxe.
Sterviss: …bo to
Randy Foxe. Dlaczego to Randy wspierał cię na tym albumie, a nie Johnny?
Bryan: Johnny nie
był dostępny. Przeniósł się do innego stanu i zajmuje się już zupełnie czym
innym. Dmucha szkło i jest w tym naprawdę niezły. Ma prawdziwy talent.
Mark: Prawdę
powiedziawszy to jest właśnie coś, co chce teraz robić w swoim życiu. Naprawdę
chciał nam pomóc, ale nie był w stanie dostosować się do naszego grafiku.
Powiedział nam, że może minąć cały rok zanim będzie w okolicy, więc powinniśmy
znaleźć kogoś innego.
Bryan: Graliśmy
już koncert z Randy Foxe’em w Atenach, więc była to idealna sytuacja.
Powiedziałem więc „Hej, weź go spytaj czy nie chciałby grać w Hellwell”.
Okazało się, że bardzo tego pragnął.
Mark: Już
wcześniej mi powiedział, że gdybym robił kolejny album Hellwell, to chciałby
się na nim znaleźć. I nadal gra jak szalony. Nie może jedynie jeździć trasy,
gdyż są dla niego zbyt męczące z powodu jego wieku i dolegliwości związanych z
plecami.
Sterviss: Wygląda na
to, że na nowym nagraniu jest mniej syntezatorów i klawiszy niż na poprzednim
albumie. Miałem silne wrażenie, że jest to bardziej album gitarowy i
perkusyjny. Paradoksalnie, gdyż jest na nim przecież trzyminutowe solo na
organach w „To Serve a Man”.
Mark: Tak. Jest
jeszcze motyw fortepianowy na początku „The Last Rites of Edward Hawthorn”.
Jest tu więcej gitar, gdyż to ja napisałem całą muzykę. Ernie za wiele się nie
udzielał przy komponowaniu utworów.
Sterviss: A jakie sa
jego odczucia?
Mark: A, niewiele
go to obchodzi. Zajmuje się teraz pisaniem swoich opowiadań i takich tam. Nie
chce jeździć w trasy, bo to nieśmiały i stremowany człowiek.
Sterviss: Pisze także
do antologii Swords of Steel.
Mark: Tak, i
prawdę powiedziawszy nowe Swords of Steel
niedługo zostanie wydane. Jest w nim jego opowiadanie. Mam kilka pomysłów,
którymi chciałbym, żeby się zajął, ale to dziwny człowiek. Mógłbyś rzec: mój
zły brat bliźniak…
Sterviss: Czy miał
jakiś wpływ na muzykę lub teksty Manilla Road przed „Playground of the Damned”?
Mark:
Nieszczególnie. Może z wyjątkiem niektórych wersów, które mogły zawierać coś z
jego opowiadań.
Sterviss: Czy utwory z nowego Hellwell nawiązują do niektórych pomysłów
poruszonych na pierwszym albumie? Mamy tutaj gdzieś jakąś kontynuację
Acheronomiconu?
Mark: To zupełnie
nowy zestaw utworów. Jeden z nich, „To Serve A Man”, dotyczy prawdziwej
historii z czasów tuż po I wojnie światowej. Mówi o Karlu Denke, kanibalu z
pruskiego miasteczka, które teraz leży w Polsce... Seibrick? Coś w tym stylu.
To na południe od Warszawy.
Ostry: Wygląda na to,
że chodzi o Ziębice. Rzeczywście, jest to polskie miasto na Śląsku, ale to
trzysta kilometrów od Warszawy.
Mark: Cóż, w
każdym razie to tam popełnił swoje zbrodnie.
Sterviss: A reszta
tekstów z pozostałych utworów?
Mark: „Lightwave”
jest swego rodzaju konceptem science fiction o tym, skąd pochodzi Lucyfer. Jest
obcą istotą, która przybyła na Ziemię na falach świetlnych, by zbierać dusze, a
ludzkość postrzega go jako demona. O „To Serve a Man” już gadaliśmy. „It's
Alive” jest o doktorze Frankensteine z jego punktu widzenia. To taki mój zamysł
o tym, co Wiktor mógł wówczas myśleć. „The Last Rites of Edward Hawthorn” jest w
gruncie rzeczy elementem trzyczęściowej historii, która pojawia się w trzech
utworach na trzech różnych albumach nagranych przez trzy różne zespoły. Pierwszy
utwór, który zaczyna tę trylogię nie został nawet jeszcze wydany. Znajdzie się
na albumie Riddlemaster, który nagrałem z Rickiem. „The Rites of Blood” z „Out
of the Abyss” jest jego drugą częścią.
Sterviss: Nie mów, że
to wszystko wymyśliłeś na przestrzeni tych wszystkich lat!
Mark: Cóż, wraz z
biegiem czasu to się samo jakoś ułożyło.
Bryan: Rozumiesz,
tak jak Gwiezdne Wojny.
Mark: Tak, w
końcu to jakoś poskładałem. No dobra… „The Galaxy Being” opiera się na
pierwszym odcinku serialu The Outer
Limits. „Necromantio” dotyczy greckiego Nekromanteionu. Było to miejsce, w
którym za sowitą opłatą mogłeś ucztować i pić wino, a opium unosiło się w
powietrzu. Gdy byłeś już pod wpływem narkotyków, zabierano cię przez podziemnie
groty do trzech bram. Przy trzeciej bramie byłeś już tak sponiewierany, że
każdy wówczas wierzył, że stoi u bramy prowadzącej do Hadesu, gdzie można było
odwiedzić zmarłych. „Necromantio” opowiada historię z punktu widzenia żołnierza
poległego podczas bitwy pod Maratonem, który został przyzwany do bramy, by
rozmawiać z ludźmi, którzy nadal żyją.
Sterviss: Masz
Manilla Road, Hellwell i Riddlemaster. Jesteś niezwykle twórczym człowiekiem. Czy
kiedykolwiek doświadczyłeś blokady twórczej?
Mark: Nie, nigdy.
Jeszcze jej nie miałem.
Sterviss: A liczyłem
na to, że podzielisz się z nami jakimiś radami jak ją pokonać.
Mark: Wszystko,
co mogę na ten temat powiedzieć to: nie przestawajcie czytać. Wszystko, co
wydaje się waszemu umysłowi fajne – bierzcie się za to, czytajcie i o tym, i o
rzeczach powiązanych, wgryzajcie się w temat. Zwłaszcza, jeżeli chodzi o
rzeczy, o których jeszcze niewiele wiecie. Gdy już coś znajdziecie, aż się sami
zdziwicie jak ekscytujace może być zgłębianie ciekawego tematu. Wtedy nadchodzi
czas, że chcecie coś napisać. Mi nie potrzeba wiele czasu, by coś stworzyć.
Przy „Gates of Fire” poświęciłem dwa miesiące na czytanie Eneidy i dochodzenie do tego, co się za nią kryje, ponieważ nawet w
tłumaczeniu były momenty, w których nic nie rozumiałem. Na przykład wtedy, gdy
Wergiliusz ciągle pisał o „topieli”… O jakiej topieli, do kurwy nędzy? W końcu
doszedłem do tego, że „topielą” określano w starożytności Morze Śródziemne. Do
takich rzeczy musisz sam dochodzić, gdy czytasz taką poezję, a całość składa
się z cholernych dwunastu ksiąg! Dwa miesiące czytania, a po tym wszystkim to
się ze mnie po prostu wylało. Bez trudności.
Sterviss: Jednak
pisanie tekstów to jedna strona medalu. Druga to tworzenie muzyki.
Mark: Pisanie
muzyki? Z tym także nie mam zbytnich trudności. Podczas naszej ostatniej trasy
po Ameryce w 2015 roku zorientowaliśmy się, że Neudi będzie w naszym rodzinnym
mieście przez jakieś cztery dni i nie będzie miał wystarczająco dużo czasu, by
nagrać wszystkie ścieżki. Przysiadłem więc w studio i w dwa miesiące napisałem
utwory i riffy na „To Kill A King”. Większości czasu nie poświęciliśmy na
komponowanie tego albumu, lecz na jego nagrywanie. Część z tego spożytkowaliśmy
na czekanie, by Josh skończył te ścieżki, z którymi miał problem. W końcu
zdecydował, że musi od nas odejść. Gdy pojawił się Phil Ross, chciałem, by to
on nagrał nowy materiał. Mogłem poprosić Erniego, by zarejestrował bas, ale nie
uważałem tego za dobry pomysł. Mieliśmy nowego basistę w zespole, a Ernie i tak
jest zajęty swoimi sprawami.
Bryan: To dupek.
Sterviss: W tym roku
mamy czterdziestolecie powstania Manilla Road i trzydziestolecie wydania „Mystification”.
Strona A pierwszego wydania była w całości swoistym hołdem dla twórczości
Edgara Allana Poe. Co sprawiło, że postanowiłeś stworzyć taki hołd dla Poego, a
nie dla jakiegokolwiek innego pisarza, choćby dla Howarda czy Lovecrafta?
Mark: Czytałem
Poego na długo przed tym jak zaznajomiłem się z Howardem. Poe jest obowiązkową
lekturą szkolną. W Ameryce, jak jesteś w pierwszej klasie szkoły średniej,
musisz go przeczytać. Przynajmniej tak było za moich czasów. Zawsze mnie
fascynował i to z wielu różnych powodów. Jednym z nich jest to, że był to
pierwszy pisarz, który tworzył prawdziwe opowieści detektywistyczne jak Zabójstwo przy Rue Morgue. Z tego, co
się orientuję, to on zapoczątkował gatunek.
Sterviss: Uważa się,
że twórca postaci Sherlocka Holmesa inspirował się opowiadaniami Poego, w
których główny bohater używał zdolności dedukcji.
Mark: Dokładnie.
Jestem wielkim fanem Sherlocka Holmesa, a sam Sir Arthur Conan Doyle był
wspaniałym autorem powieści detektywistycznych. Innym powodem, dla którego
podziwiam Edgara Allana Poe jest to, że był pierwszym pisarzem w Ameryce, który
postulował, by rząd skupił się na problemie praw autorskich. Wówczas było tak,
że jeżeli pisałeś coś dla gazety lub magazynu, to oni stawali się właścicielami
publikowanego tekstu. Jeżeli nie wygrałeś ich konkursu, nie musieli ci płacić
żadnych pieniędzy, a nadal mogli wykorzystywać twój tekst.
Sterviss: Zabawne, że
to mi przypomina bieżącą sytuacje na rynku wydawniczym dla nowych autorów w
Polsce...
Mark: Poe
naprawdę wspomógł tworzenie praw autorskich i standardów wydawniczych w USA.
Autorzy mogli zacząć w końcu żyć z pisania, zamiast traktować je jedynie jako
hobby. Był istotny pod wieloma względami. Naturalnie, napisał jedne z
najdziwniejszych pierwszoosobowych szaleńczych opowiadań jak Serce Oskarżycielem czy Beczka Amontillado i oczywiście jedno z
moich ulubionych: Maska Czerwonego Moru.
W wielu jego opowiadaniach nie pojawiały się wątki nadnaturalne. Opierały się
one raczej na ludziach mordujących innych ludzi oraz na dziwnych zdarzeniach. Maska Czerwonego Moru miała nadnaturalny
zwrot akcji w końcówce, więc była w tym względzie trochę inna. Moją ulubioną
opowieścią o talencie jest jednak Mystification.
Uważam, że inni pisarze w dużej mierze podążali wytyczoną przez Poego ścieżką.
Sterviss: Widziałeś
film Maska Czerwonego Moru z
Vincentem Price’em?
Mark: Widziałem, podobnie
jak i pozostałe stare ekranizacje Poego w reżyserii Rogera Cormana. (śmiech) Vincent
Price to mój ulubiony aktor.
Sterviss: Która
okładka „Mystification” ci się najbardziej podoba? Ta ze wznowienia Sentinel
Steel czy z oryginalnego wydawnictwa?
Mark: L. Ryan
Hendricks stworzył tę oryginalną, a Sentinel Steel Records wykorzystało grafikę
braci Hildebrandt. Obie mi się podobają. Uważam, że obie wyglądają świetnie. Ta
braci Hildebrandt jest narysowana bardziej realistyczną kreską i jest też bardziej
kolorowa. Nadal jednak pierwsza okładka jest mi bliska. Została stworzona
według mojego projektu. Powiedziałem Ryanowi, co chcemy na niej osiągnąć. Był
wówczas nauczycielem rysunku w Kansas. Powiedziałem mu, że chcę stary zegar
dziadka, ale to już jego pomysłem było umieszczenie tych wszystkich fajnych
elementów. Sprawił, że z tego wszystkiego bije zło, z tą całą twarzą na dole i
czaszkami w zegarze. Powiedziałem mu, że to jest ta siódma komnata i że właśnie
tak ją widzę. To był mój pomysł, by na zegar wskazywał środkowy palec – „Masz
przejebane! Jest już północ i masz przejebane!”. (śmiech) Jeżeli przyjrzysz się
dokładniej, dostrzeżesz pierścień na palcu, na którym jest napis Miskatonic U.
Sterviss: A co z ręką
Prospera?
Mark: Nic z nią,
jest po prostu wykrzywiona. Umiera i jego ręka staje się bezwładna. Jest tutaj
nawiązanie do Lovecrafta poprzez Uniwersytet Miskatonic. Musicie mieć jednak na
uwadze, że pomysły na uśmiechniętą czaszkę Manilla Road i nasz sztylet wywodzą
się z Conana stworzonego przez Howarda. Lovecraft i Howard byli silnie zainspirowani
Poem. Stosowali nawet podobne koncepcje, jak w przypadku czarnej księgi Barona
Von Junga. Lovecraft także użył w swych opowiadaniach motywu fikcyjnej księgi w
postaci Necronomiconu.
Sterviss: Czytałem,
że mieliście jakieś problemy ze wznowieniami z powodu tantiemów za artwork z
Black Dragon. To nadal stanowi kłopot?
Mark: Problemem
jest fakt, iż Black Dragon uważali, że są właścicielami praw do okładek,
ponieważ pierwotnie zapłacili za ich wykorzystanie Ericowi Larnoy. Eric już nie
żyje i to właśnie jego rodzina powinna posiadać prawa autorskie, nikt inny.
Staraliśmy się przez wiele lat skontaktować z kimkolwiek z jego rodziny, aby
nabyć obrazy. Jednak chyba nawet oni nie wiedzą, gdzie one się znajdują. Jeżeli
nikt nimi nie dysponuje fizycznie, to nikt nie może rościć sobie do nich praw.
Powinny stać się elementem domeny publicznej. Black Dragon nam powiedziało, że
jeżeli chcemy wykorzystać te prace jako okładki, to musimy im zapłacić.
Odparłem, że tymi, którzy powinni dostać za to pieniądze są członkowie rodziny
Erica. Mamy nawet znajomą we Francji, która stara się dla nas je namierzyć i
porozmawiać z jego rodziną. Black Dragon ich nie ma. Wiem to, ponieważ gdy
byłem w warsztacie Erica w 86-tym, chciałem go namówić na sprzedaż tych obrazów.
Widziałem oryginalny artwork do „Open The Gates”, który był namalowany na
drewnie. Nie chciał mi ich sprzedać. Nie chciał ich także sprzedać Black
Dragonowi. I oni, i ja oferowaliśmy wiele, wiele tysięcy dolarów, jednak nie
chciał się ich pozbywać, gdyż uważał je za jedne ze swoich najlepszych prac.
Poprosiłem go, że gdy już się zdecyduje je sprzedać, to chciałbym być
pierwszym, do którego uderzy, a on odparł, że nie ma problemu. Stąd wiem, że
Black Dragon nie ma oryginalnych prac. Myślę, że jak Eric zmarł... Cóż, jego
warsztat był w fabryce mebli. Podejrzewam, że jego malowidła zostały
zniszczone, co by było naprawdę niefortunnym splotem okoliczności. Jeżeli nadal
by istniały, ktoś już by podniósł rękę, mówiąc „Ja je mam!”. (śmiech) Zmiana
okładek byłaby ujmą dla legendy Erica. Nie zamierzamy zmieniać okładek. On
uważał, że te albumy potrzebują takiej, a nie innej oprawy. Tak też będzie.
Sterviss: Czego
możemy się spodziewać po jutrzejszym koncercie? Przygotowaliście coś
specjalnego?
Bryan: Utwory Manilla
Road. (śmiech)
Sterviss: Nic
Strypera?
Bryan: Nie, tego
byśmy nie chcieli, ponieważ ostatni raz jak Manilla Road i Stryper grail razem
w 1982… albo 1983…
Sterviss: Czyli ta
słynna historia jest prawdziwa?
Bryan: Tak, to
się wydarzyło naprawdę. Jak tylko zaczął się „Cage of Mirrors”, wszyscy fani
Strypera zaczęli buczeć. Wiesz, wtedy gdy wchodzi tekst „I summon Lucifer”. W tamtym czasie naszymi fanami byli bikerzy i
zagorzali radykalni metalowcy. Koncert był w Wichita.
Sterviss: Manilla Road
supportowała Strypera, czy na odwrót?
Mark: Manilla
Road była supportem.
Bryan: I nagle
wybuchła wielka bójka. Ci wszyscy bikerzy skopali dupska fanom Strypera. Miałeś
barową burdę do „Cage of Mirrors”. Było super.
Mark: To była
największa bójka jaką widziałem w całym moim życiu. Widziałem ze sceny jak
wszyscy moi przyjaciele i fani wygrywali, a ja krzyczałem: dalej, jazda!
(śmiech) Wiesz, gdyby ci idioci od Strypera wysłuchali tekstu utworu, może by
się zczaili, że na końcu jest morał tej historii, który brzmi: nie zadzieraj z
tym całym okultystycznym gównem, jeżeli nie masz bladego pojęcia co robisz.
Sterviss: Z naszej
strony to już wszystko. Wielkie dzięki, to był prawdziwy zaszczyt i
przyjemność.
Bryan: To był
zaszczyt, bracia.
Mark: Chciałbym
powiedzieć jeszcze jedną rzecz do fanów, jeżeli mogę. Chcielibyśmy podziękować
wszystkim w Polsce za wasze wsparcie i nieśmiertelną wiarę w Manilla Road na
przestrzeni tych czterdziestu lat. Zdaję sobie sprawę, że to jest miejsce, w
którym narodziła się nasza popularność w Europie. Jesteśmy zaszczyceni, że
możemy się tu znaleźć i że będziemy tu jutro grali. Gdyby nie fani z Polski,
moglibyśmy nigdy nie mieć dobrego startu w Europie, także naprawdę zawdzięczamy
wam wiele.
Wywiad przygotowali i przeprowadzili Sterviss i Jakub „Ostry” Ostromięcki. Warszawa 26.05.2017
źródło: fanpage zespołu |