Fury – Lost in Space
2016
2016
Fury przybyło ze swym drugim albumem, zaopatrzonym w okładkę
z chomikiem wpisanym w statek w kosmiczny. Dobra, ale tak na serio, na „Lost in
Space” dostajemy nawet całkiem przyjemną muzykę, biorąc pod uwagę, że Fury to
nachalnie melodyjny thrash. Riffy są fajnie poskładane, w niektórych utworach
dostajemy kilka nieźle wkomponowanych patentów, które urozmaicają całokształt,
a samo brzmienie albumu jest dobrze wyważone. Do oczywistych zalet można
jeszcze dorzucić przyjemną dla ucha grę solową, która nie dość że prezentuje
mistrzowski warsztat gitarzystów, to jeszcze zwyczajnie dobrze się wpasowuje w
poszczególne wałki.
„Lost in Space” ma jednak kilka poważnych mankamentów.
Przede wszystkim ten album jest zdecydowanie za długi biorąc pod uwagę jego
zawartość. Trwa godzinę i piętnaście minut – i jak na tak rozwleczony czas
trwania jest mimo wszystko za mało urozmaicony i interesujący. No i jeszcze te
wokale… Julian Jenkins umie śpiewać i posiada dobry głos, jednak jego nudna,
zniewieściała i pozbawiona agresji barwa potwornie męczy już po dwóch dowolnych
kawałkach odsłuchanych pod rząd. Nie da się przy takich wokalach wysiedzieć
dłużej bez zażenowania. Przypomina mi to trochę w tym momencie wokalistę z
Forensick, który także ma głos odarty z jakiejkolwiek ostrości i agresji. I nie
mówię tutaj o gniewnych thrashowych piskach, lecz chociaż o jakimś ciężarze
charyzmy. Przez to można ze świecą szukać na „Lost in Space” interesujących
aspektów wokalnych.
Pod kątem kompozycyjnym znajdziemy tutaj cały przekrój. Mamy
kawałki, które naprawdę są świetne (może prócz ewentualnych wokali) jak „Space
Trippin’” i tytułowy otwieracz – mamy kawałki zwyczajnie słabe jak „When The
Hammer Falls” czy „Valhalla” – i koniec końców natrafiamy także na kawałki,
które są w gruncie rzeczy średnimi wypełniaczami: „Dragon’s Song”, „Nebula” czy
„The Battle of Shadows Vale”. W sumie wspomniana „Nebula” miała niezwykły
potencjał, bo to chyba miał być taki instrumentalny wałek w stylu Vektor, ale wypadł
miałko i bez emocji. Za to o kawałku, który zamyka album, to już nawet nie
warto wspominać. 14 minut nudnej przejażdżki po średnim thrashu z motywami
rodem z Running Wild i Iron Maiden spisanymi wokół melodii będących wariacjami „Auld
Lang Syne” i… „Teutonic Steel” Desaster. The fuck? Gdyby to chociaż ciekawe
było… a tak, to mamy album, który zaczyna się cudownie i kończy jak ścierwo.
Fury nie jest zespołem, w którego muzyce znajdziemy furię.
Dostaniemy za to melodyjny i ugrzeczniony thrash z delikatnymi wokalami,
wpisany w bardzo zróżnicowane jakościowo kompozycje. I w sumie tyle. Trochę
mało, by wciągnąć na godzinę i dodatkowy kwadrans.
Ocena: 3/6