piątek, 29 grudnia 2017

Professor Emeritus – Take Me To The Gallows





Professor Emeritus – Take Me To The Gallows
2017, No Remorse

Kolejna smakowita płytka anno domini 2017. Nie sposób nie zainteresować się tym wydawnictwem, wiedząc że udzielają się tutaj typki z Satan's Hallow – kapeli, której tegoroczny debiut należy do jednych z najlepszych nagrań 2017 roku.

W telegraficznym skrócie – Professor Emeritus łoi bardzo dobrze skrojony heavy metal, w którym unoszą się echa epickiego doomu ścierającego się w bezlitosnym pojedynku z amerykańskim power metalem. To już samo w sobie brzmi dobrze, a żeby tego było mało, muzyka emerytowanego psora bardzo dobrze odnajduje się w różnorakich tempach, co jednoznacznie przekłada się na dużą różnorodność muzyczną. Dostaniemy tutaj smoliste doomowe zagrywki z monumentalnym i majestatycznym zacięciem, pełne mocy hymny, a także i szybsze uderzenia, którym nie w głowie branie jeńców. To wszystko upstrzone pięknymi melodiami, które idealnie wpasowują się w konwencje i nie łamią atmosfery całości, oraz ognistymi solówkami, z których kapie pasja i pełne oddanie.

Professor Emeritus na swym debiutanckim albumie uchwycił pełną szczerość heavy metalu, a przy tym nie wpadł w sidła odtwórstwa i tej całej "mody na retro". Brzmienie nie jest postarzane na siłę, ale mimo to ma w sobie pewną dozę starej klasyki. A w tym wszystkim świetnie odnajduje się mocny i potężny wokal MP Papai. Te jego wysokie, lecz głębokie zaśpiewy, niosą w sobie coś z Wotan i Atlantean Kodex – może nawet trochę akcentów z DoomSword. Przy tym nie stronią od agresywnych wycieczek w górę skali. Spokojna głowa, nie uświadczymy tu piania, lecz prawdziwy, zadziorny tarnik w gardle.

Muzycznie „Take Me To The Gallows” można ustawić gdzieś pomiędzy nagraniami wspomnianego już Atlantean Kodex, a „The New Dark Age” Solstice. Najbliżej mu chyba jednak do fenomenalnego albumu Argus z 2013 roku, czyli „Beyond The Martyrs”. Można się sprzeczać, jednak wydaje mi się, że debiut Professor Emeritus nie jest aż tak dobry jak on, ale niewiele mu brakuje do jego wyśrubowanego poziomu.

Warto wspomnieć także o warstwie lirycznej. Tutaj jest naprawdę bogato – i to nie tylko pod kątem zróżnicowania tematyk utworów. Wszystkie teksty (zwłaszcza te dłuższe) są bardzo dobrze napisane. Dotykają ciekawych płaszczyzn i niosą w sobie pewną nutkę filozoficznego zamyślenia. Słychać to w elegii w stylu Candlemass w utworze tytułowym, słychać w muzycznej adaptacji pełnej odrazy końcówki opowiadania Lovecrafta w „Rats in the Walls”, słychać to również w desperackim i wzniosłym „He Will Be Undone”. Ten kunszt słowny można także wychwycić w utworach dotykających tematyki historycznej. Trzeba przyznać, że Professor Emeritus robi to ciekawiej i bardziej elegancko od takiego Sabaton, pierwszej nazwie kojarzonej wśród laików tej kwestii, mimo monotematycznego i miernego poziomu liryk. Professor Emeritus o wiele bardziej zgrabniej, ciekawiej i bez cienia taniego kabotyństwa dotknął tematu obrony Bastogne w „Burning Grave”. Dzięki temu, w połączeniu z odpowiednią oprawą muzyczną, z tego utworu wręcz bije desperacja, beznadzieja i poczucie nieuchronnej zguby. Umiejętnie podjęto także temat bitwy pod Decius w „Decius” oraz historii Rosamundy żony Alboina w „Rosamunde”. I, co najlepsze, słucha się tego bez przewracania oczami, jak w przypadku przaśnych potupajek Szwedów.

Słowo na koniec – polecam. Nie jest to ultymatywnie wybitne dzieło, ale bardzo dobrze nagrany kawał solidnego metalu. To nie jest raptem jakieś tam poprawne granie, lecz album, który na pewno usatysfakcjonuje wysublimowanego słuchacza. Także zapraszam serdecznie do napawania się doomowymi „Decius”, „Take Me To The Gallows” i „He Will Be Undone”, heavy metalowymi klimatycznymi fist-bangerami „Rats In The Wall” i „Burning Grave”, szybkim ścigaczem w postaci „Chaos Bearer” oraz pełnym mocy „Rosamund”. Każdy z tych numerów to klasa i sumiennie wykonana kompozycja.

Ocena: 5/6

poniedziałek, 18 grudnia 2017

Satan’s Hallow – Satan’s Hallow





Satan’s Hallow – Satan’s Hallow
2017, Underground Power Records

Jedna z mocniejszych pozycji roku 2017. Debiut zespołu, który wydawałoby się wyskoczył nagle i znikąd. W dodatku jasno pokazując, że tradycyjny metal można zagrać dobrze i z pasją, przepełniając swoją muzykę energetyczną i dynamiczną werwą. To nie jest enforcerowe pitu-pitu i słodkopierdzące melodyjki, a zbrojne ramię podwójnego uderzenia gitarowego, które nie pierdoli się w tańcu. Muzyka Satan's Hallow jest melodyjna – i o wszem – ale przy tym jaka potężna!

Spokojnie można zarekomendować to nagranie każdemu fanowi metalu. "Satan's Hallow” brzmi krzepko i mocarnie, a w tym wszystkim świetnie wiedzie prym ostry, melodyjny wokal, przecinający na wskroś mięsiste gitary i dudniące bębny. Niepozorna Mandy Martillo dysponuje głosem anioła, który spokojnie można postawić przy głębokich zaśpiewach Leather Leone czy Doro. Może nie uderza w zadziorne chrypki, jednak pięknie utrzymuje dźwięczność i moc w swych zaśpiewach.

Same kompozycje zostały poskładane bardzo umiejętnie. Dostajemy odpowiednią różnorodność bez zbędnego kombinowania - piękne riffy i równie piękne solóweczki, które nie stronią od wpadania co i rusz w harmonie. Heavy metal z dwiema gitarami w mocnych unisono – czy czegoś można chcieć więcej? Gitarzyści nie poszli na łatwiznę i nie zasypali nas generycznymi zagrywkami, przy których nie wiemy czy słuchamy jakiś nowszych kawałków Accept, Saxon czy Dio - co się chwali, bo dzięki temu z "jedynki" Satan's Hallow wybrzmiewa własny wypracowany styl.

Skoro już o nim mowa, sam styl pięknie wpisuje się konwencję klasycznego mocarnego heavy z lat osiemdziesiątych. Duchem siedzi mocno w old-schoolu, jednak przy tym nadal pozostaje dojrzałą ramą, a nie raptem miernym epigoństwem. Satan’s Hallow nie celuje w jakieś naśladownictwo, lecz niesie w swej muzyce własny pierwiastek nonszalancji i przebojowej kreatywności. Dominuje szybkość i energia, jednak muzycy nie uciekają od klimatycznych zwolnień i marszowych elementów. Dzięki temu choć album "Satan's Hallow" przelatuje prędko przez słuchacza, to jednak pozostawia wiele za sobą - zarówno przebojowe melodie, jak i bezkompromisową chęć wciśnięcia przycisku repeat.

Próżno tu szukać czczych wypełniaczy. Każdy z dziewięciu utworów jest skrojonym na miarę fenomenalnym konstruktem. Ten debiucik to hicior za hiciorem, bez dwóch zdań. Osobiście jednak, jeżeli miałbym wyróżnić najlepsze pozycje, to bezapelacyjnie byłby to „Beyond The Bells” (który jest w gruncie rzeczy kwintesencją tego albumu), „Reaching For The Night”, „Choir of the Cursed”, „Black Angel”, „Moving On” i klimatycznie wyważony „Still Alive”. Co nie zmienia faktu, że taką samą przyjemność czerpie się ze słuchania „The Horror”, „Satan’s Hallow” czy przywodzącego na myśl klimaty albumu „Fire Down Under” Riot „Hot Passion”.

Polecam także wydanie winylowe, które zostało przyozdobione w bardzo fajnie zaprojektowaną wkładkę, wiernie pasującą do całokształtu wydawnictwa i tej złowieszczej okładki. To jest właśnie kozackie w tego typu wydawnictwach – nie dość, że zadbano o dobrą muzykę, to jeszcze projekt graficzny cieszy resztę zmysłów.

Ocena: 5,5/6

czwartek, 16 listopada 2017

Bullet – Storm of Blades





Bullet – Storm of Blades
2014, Nuclear Blast

Szwedzkie młode kapele metalowe należą do tych najbardziej jadących na stereotypach z lat osiemdziesiątych. Z jednej strony to świetna sprawa – złoty okres dla muzyki (i to nie tylko metalowej) zasługuje na to, by przywoływać go jak najczęściej – z drugiej strony to już zaczyna męczyć i wychodzić bokiem. Zwłaszcza, gdy wszystkie te młode kapele zaczynają brzmieć bliźniaczo podobnie, jednocześnie swoją muzykę tworząc po najmniejszej linii oporu – mało dodając od siebie, ciągnąć ją na retro klimacie i wzbudzaniu nostalgii. A przecież samo odniesienie się do przeszłości nie jest wartością samą w sobie. Dlatego nie spodziewałem się wiele po piątym albumie studyjnym szwedzkiego Bullet.

Twórczość Szwedów znam przelotnie, jednak nie sposób nie zauważyć jak bardzo na ostatnich płytach na ich muzykę wpływało AC/DC. Do tego stopnia, że aż się człowiek zaczynał zastanawiać, czy Bullet nie stara się prześcigać z Airbourne w tym, kto jest większym epigonem australijskich rockowych szaleńców. Jednak na „Storm of Blades” Bullet troszeczkę odszedł od tej konwencji.

„Storm of Blades” w katalogu Bullet to więcej wpływów heavy metalowych niż tych zaczerpniętych z AC/DC. Nasuwają się tu zwłaszcza silne – i to bardzo silne – skojarzenia z Judas Priest i Accept. No, proszę, wystarczyłoby podmienić wokale w „Hammer Down” na Marka Tornillo albo Udo Dirkschneidera i dostajemy stu procentowy Accept, z tymi wszystkimi charakterystycznymi riffami, refrenami, chórami, bridge’ami i tak dalej.

Judas Priest jest silnie obecne w ogólnej wymowie utworów i ich przebojowości. No i w wokalach, niestety. Dlaczego niestety? Dag Hofer ma świetne warunki wokalne (wiecie – DUŻA PRZEPONA, hehe) i brzmi odpowiednio nawet śpiewając przez zaciśnięte gardło, ale nie zmienia to faktu, że jego wokale można najlepiej określić jako: Rob Halford parodiujący sam siebie. W sumie jego maniera wokalna jest tak mało urozmaicona, że po kilku utworach odechciewa się słuchać tego skrzekliwego piania. Proszę mnie nie zrozumieć źle – Dag jest dobrym wokalistą, ale efekt jego pracy odbija się w Bullet srogą czkawką.

Nie zmienia to faktu, że leady, harmonie i płomienne solówki gitarzystów wypadają wspaniale. Nawet te irytujące neoklasycystyczne, shredderskie motywy dobrze się wpasowują w całokształt. Godnym odnotowania jest fakt, że w budowie utworów gitarzyści stosują dużą swobodę. Nie trzymają się określonych ram, w których mają się znaleźć gitarowe leady w utworach, lecz wrzucają je także w innych częściach swych kompozycji. Fajny zabieg, bo dzięki temu jest tu sporo fajnych gitarowych zagrywek.

Nadal jednak zgrzyta „kliszowatość”. Teksty w większości są tak do bólu stereotypowe, że aż można zgadywać, co się pojawi w kolejnych wersach, zbytnio się przy tym nie myląc. Niektóre utwory, zapewne z powodu określonej konwencji, brzmią czasem nieznośnie do siebie podobnie (najbardziej zapadającym w pamięć przykładem jest „Hammer Down” i „Crossfire”), a często próby przełamania schematu kończą się generycznym wpisywaniem się w zupełnie inny. Ładnie w „Riding High” Bullet odszedł od orania AC/DC, tylko po to by wesołymi melodyjkami i frywolnością, wypaść na kolejny klon Enforcera.

Generalnie „Storm of Blades” nie jest złym albumem. Stanowi wydawnictwo poprawne, przebojowe, mało angażujące słuchacza. Przyozdobiono je przy tym w smaczne, chrzęszczące, mięsne brzmienie. Nie przykrywa to niestety faktu, że jest to album nie pozbawiony dość irytujących wad. Nie ukrywam też, że właściwie jedynym utworem, który mnie jakkolwiek poruszył jest tytułowy „Storm of Blades” – najostrzejszy i najmocniejszy numer Bullet do tej pory. Reszta płyty to po prostu zbiór kolejnych kompozycji – lepszych, gorszych, mniej i bardziej oryginalnych.

Ocena: 3,8/6